piątek, 26 września 2014

Jak poznałem Boga.  



     Krótka historia o tym jak Bóg wkroczył w moje życie.
Zaczyna się "nieciekawie". Narodził się człowiek. W 1967 roku, w śląskiej zadymionej mieścinie, zabudowanej familokami, Świętochłowicach. 
Dzieciństwo to strzępki informacji, poza paroma przebłyskami majaczących obrazów białego łóżka, dźwięków muzyki, placów z chlywikami, izbami pełnych ludzi. Pozostały resztkowe, raczej przykre wspomnienia. Byłem uległym i naiwnym dzieciakiem, dlatego bardzo łatwo można było mną manipulować. Podli ludzie uczyli mnie grzeszyć, lub raczej pomogli uaktywnić grzeszność, która była we mnie. Jednocześnie od dzieciństwa wpajano mi religijne zachowania. Nauczono mnie zmawiać pacierz każdego wieczoru. Każdej niedzieli moim obowiązkiem było glancowanie butów, przed wyjściem na mszę. Z jednej strony miałem wpojone podporządkowanie tym religijnym obrzędom, z drugiej wzbudzał się w moim wnętrzu gniew i bunt. Ojciec, człowiek o ultrakatolickich poglądach, starał się ugruntować we mnie i moim rodzeństwie poważanie Kościoła Rzymsko-Katolickiego, jednak wszelkie jego wysiłki rujnowały jego osobiste problemy i alkoholizm. Po latach  odkryłem jedynie niektóre fakty, jego własne zapiski świadczące o jego osobistym dramacie. Nigdy szczerze i otwarcie nie rozmawialiśmy. Tę obcość, która była ciężarem dla nas wszystkich, pogłębiały koszmarne, pełne nienawiści kłótnie, trwające nieraz do późnych godzin nocnych.          
    Sprzeciwiłem się mojemu ojcu kiedy miałem 17 lat. Doszło pewnego dnia do kłótni, w której rzuciłem się na niego z pięściami. Od tego momentu przestałem zwracać uwagę na religijne zwyczaje, przestałem chodzić na msze. W 1985 roku rozpocząłem pracę na kopalni. Byłem długowłosym fantastą. Nie potrzebowałem narkotyków, aby odlecieć. Moja wyobraźnia tworzyła iluzyjny świat. Ściany w moim pokoju były obwieszone plakatami z gazety Bravo i moimi własnymi rysunkami. Dużo szkicowałem i pisałem, grałem z kumplami bluesa. Gdy piłem z nimi, uchodziłem za skończonego pijaka, bo zawsze upijałem się na umór. Jednak alkohol nie był moim problemem, chociaż sięgałem po niego już jako 14-15 latek, tak samo jak po papierosy, które paliłem nałogowo od szkoły podstawowej. Po pewnej pijackiej bójce stwierdziłem, że picie to idiotyzm i skończyłem ostatecznie z alkoholowymi libacjami. Palenie również rzuciłem jednego dnia, a paliłem po trzy paczki papierosów na dzień. Zastąpiłem ten nałóg bieganiem, pompkami i jazdą na rowerze. Mój problem sięgał głębiej. Największy dramat miał miejsce w moim wnętrzu. Zamykałem się w zaciemnionym pokoju, który stał się miejscem mojej powolnej autodestrukcji. To co przedstawiały moje rysunki i zawierały pisane przeze mnie wiersze, oscylowało między grozą, horrorem, surrealizmem i poszukiwaniem mistycznych doznań. Nieraz byłem dręczony w nocy przez straszliwe zmory, które wgniatały mnie w łóżko i ściskały szczęki. Z drugiej strony zawsze miałem głęboką świadomość istnienia Boga, poszukiwałem czegoś wzniosłego, pięknego. Moja totalna fascynacja muzyką wynikała z pragnienia zaspokojenia głodu uczyć, emocji. Bardzo chciałem tworzyć coś wartościowego, Byłem jednak rozdarty z powodu grzeszności, która paliła mnie od wewnątrz. Tak samo jak byłem świadom istnienia Boga, byłem świadom również istnienia diabła. Nieraz w samotności wpadałem w rozpacz, byłem o krok od szaleństwa. Nie wiązałem żadnej nadziei z przyszłością. Pogrążałem się w swój wewnętrzny świat jak w czarną dziurę. Nieraz czytałem Ewangelię. Podziwiałem historie o Jezusie Chrystusie. Nie byłem jednak w stanie zmienić mojego stanu wewnętrznego. Uciekałem w samotne wędrówki po świecie fantazji, w coraz mroczniejszą muzykę. Coś musiało się wydarzyć. Albo zupełne samounicestwienie, albo jakaś niepojęta zmiana, która wstrząśnie moim życiem.
    Stało się, że gdy czekałem pewnego dnia w poczekalni, na przyjęcie przez lekarza, zwróciłem uwagę na wiszący tam rysunek, opisujący miejsca w ludzkim ciele, w których może zacząć rozwijać się nowotwór. Nagle moje serce ścisnął paniczny strach. Od dłuższego czasu, dokładnie w miejscu opisanym na rysunku, widziałem coś podejrzanego. Było to w roku 1989, miałem 22 lata. Śmierć stała mi się bliska. Nigdy nie dbałem o zdrowie, nie miałem też zamiaru iść z tym do lekarza. Stwierdziłem od razu, że jeśli to prawda, to i tak nie uniknę śmierci. Jednak paraliżujący strach potęgował się w moim sercu. Czego właściwie się bałem? Bólu? Tak! Rozstania z życiem? Tak! Było jednak coś więcej. Największym przerażeniem napełniało mnie spotkanie z Bogiem. Moje grzechy stanęły mi, jeden po drugim, przed oczyma, w całej swojej ohydzie. Nie mogłem się już dłużej oszukiwać. Czułem się tak, jakbym już stanął na sądzie ostatecznym przed tronem Boga. Nie miałem nic na swoją obronę. Oskarżał mnie każdy mój czyn i każde moje słowo, każdy miniony dzień. Przygnieciony klęczałem nocami i próbowałem się modlić. Wtedy ciężar w moim sercu stawał się nie do zniesienia. Zacząłem wertować półkę z książkami, w poszukiwaniu jakichś świętych pism, które dadzą mi jakąkolwiek nadzieję. Odnalazłem litanie do różnych świętych i różaniec. Od tej chwili obsesyjnie rozpocząłem umartwiać swoje ciało. Zmawiałem niekończące się litanie do świętych, różańce. Pościłem całymi tygodniami. Nie oglądałem telewizji, nie słuchałem radia, zapomniałem o muzyce. Dwa, trzy razy na dzień bywałem na mszy. Ciągle się spowiadałem. Gdy remontowano budynek kościelny, byłem pierwszy do pracy i schodziłem z rusztowań późnymi godzinami. Jednak niepokój w moim sercu wzrastał. Moje zadośćuczynienie nie przynosiło ulgi. Gdy widziałem z okna biedaka przy śmietniku, zbiegałem szybko z chlebem i kiełbasą, lub chwytałem co było pod ręką, aby się z nim podzielić. Kiedyś nie mając nic innego, chwyciłem biały skarbczyk, który dostałem na pierwszą komunię. Dogoniłem człowieka, którego wiele razy widziałem chodzącego ciągle w tym samym szarym, wytartym płaszczu, biedaka szukającego pożywienia w jakichś dziwnych norach i śmietnikach. Pamiętam, że gdy mu go wręczałem, jego oczy, ku mojemu zdziwieniu zaszły łzami, coś chciał powiedzieć, lecz nie mógł wydobyć głosu. Po chwili w nieporadny sposób zakreśli w powietrzu przed mną znak krzyża i odszedł.  
     Tak usiłowałem zmazać moje grzechy! Potępienie jednak nadal ściskało moje serce. Rytuały kościelne narzucały mi niekończący się kierat zadośćuczynienia. Gdy kończyłem post, rozpoczynałem litanie, gdy kończyłem litanie, chodziłem na msze, gdy wracałem ze mszy, pojawiała się konieczność spełniania dobrych uczynków. Aby pozbyć się tego wewnętrznego ciężaru, byłem gotów wyrzec się wszystkiego co wiązało mnie z tym światem. Sprzedałem moją gitarę basową, wyczyściłem ściany ze wszystkich śmieci. Gdy nadszedł moment ostatecznego rozliczenia się z przeszłością, musiałem również uporządkować to co skrywał tapczan w moim pokoju. Obok pościeli mieścił się tam skład moich dzieł. Grube pliki rysunków, szkiców, wierszy, zapisków, a także oszczędności w markach niemieckich. Pozostałość moich marzeń o ucieczce na zachód. Zwinąłem wszystko w pakunki i wyniosłem na śmietnik. Wszystkie pieniądze w markach zawiozłem do kościoła w Katowicach przy ul. Mariackiej, Zauważyłem, że była tam skarbonka z wizerunkiem św. Alberta, dla biednych. Wyrzuciłem tam wszystko i pojechałem do domu. Przebaczenie nie nadeszło! Strach ciągle nękał mnie od wewnątrz. Wreszcie sięgnąłem po Biblię. Natrafiłem na następujące słowa w psalmie 103: "Miłosierny jest Pan i łaskawy, nieskory do gniewu i bardzo łagodny. Nie wiedzie sporu do końca i nie płonie gniewem na wieki. Nie postępuje z nami według naszych grzechów ani według win naszych nam nie odpłaca. Bo jak wysoko niebo wznosi się nad ziemią, tak można jest Jego łaskawość dla tych, co się Go boją. Jak jest odległy wschód od zachodu, tak daleko odsuwa od nas nasze występki. Jak się lituje ojciec nad synami, tak Pan się lituje nad tymi, co się Go boją."



   Były to jedne z pierwszych promieni nadziei, które przedostały się mojego serca. Postanowiłem ostatecznie rozwiązać problem moich grzechów. Poszedłem do spowiedzi z zamiarem wyznania wszystkiego, co do tej pory skrywałem przed ludźmi. Gdy klęknąłem w konfesjonale i rozpocząłem wyznanie, ksiądz po drugiej stronie zdrętwiał. Wysłuchał jednak, nie przerywając mi. Kiedy skończyłem, po chwili ciszy, powiedział mi tylko kilka prostych słów: "człowieku, nawróciłeś się!". Pamiętam to doskonale, że gdy wyszedłem miałem przed oczyma jeden obraz, Jezusa Chrystusa ukrzyżowanego. Coś zaczęło we mnie się zmieniać. W Kościele Katolickim nie znalazłem nikogo z kim mógłbym o tym porozmawiać. Poszedłem więc na nabożeństwo do Kościoła Ewangelickiego. W moim rodzinnym mieście, Mikołowie Kościół Ewangelicki zawsze był, i miał pokaźną świątynię z wysokimi wieżami, lecz dopóki sam nie zacząłem go szukać, nic o nim nie wiedziałem. Powiem krótko, spotkałem się tam z chłodem i więcej już nie odwiedziłem tego miejsca. Wtedy dotarło do mnie, że moja mama wspominała nieraz o grupie ludzi, którzy spotykają się żeby czytać Biblię i modlić się. Poprosiłem ją żeby mi coś o nich powiedziała, gdzie i kiedy się spotykają. Nie wiedziałem o tym, że mama o dłuższego czasu obserwowała z napięciem moje zmagania. Gdy usłyszała, że zapragnąłem poznać wierzących ludzi, natychmiast spotkała się z kilkoma osobami, które prowadziły zbór Wolnych Chrześcijan w Mikołowie. 



   I tak nadeszła ta pamiętna dla mnie niedziela. Ten przełomowy dzień, w którym wydarzyło coś niepojętego i cudownego. Zaczęło się od tego, że postanowiłem wybrać się na poranne nabożeństwo do kościoła Wolnych Chrześcijan. Był piękny, słoneczny dzień. Gdy usiadłem na prostym, drewnianym krześle w małej kaplicy, nie spodziewałem się, że od tego dnia wszystko się zmieni. Nie pamiętam treści kazania, lecz do dzisiaj przeszywa mnie niesamowite uczucie, gdy wspominam ten dzień. Od pierwszej chwili, gdy zaczęto wygłaszać tam Słowo Boże, byłem pewny, że Bóg przemawia do mnie osobiście. Moje serce skakało jak młody źrebak. Bóg przez tych ludzi zapewniał mnie o swojej miłości, przebaczeniu. Jednak to co mnie uderzyło najmocniej, mógłbym dziś streścić w jednym zdaniu: Bóg zbawił mnie nie dzięki moim uczynkom, jest to Jego dar dla mnie! Drugą zaś prawdą, która mnie powaliła, była nowina, że mój Pan Jezus Chrystus już mnie zbawił, mam jego zbawienie teraz
    Byłem oszołomiony, miałem wrażenie, że jestem w innym świecie. Po nabożeństwie miałem okazję długo rozmawiać i poznać wielu wspaniałych ludzi. W jednym dniu zostałem przeniesiony w grono powołanych przez Jezusa Chrystusa. Zostałem "porwany" na cały ten dzień przez jedno z najmilszych małżeństw, jakie Bóg mi dał poznać. Mirela i Roman Janaszakowie wozili mnie od wierzącego, do wierzącego, po różnych domach, po Bóg wie jakich miejscach. Wszędzie widziałem Chrystusa, który patrzył mi głęboko w oczy. To było jak najpiękniejszy sen, z którego nie chciałem się budzić. Mało mówiłem, słuchałem, chłonąłem! Przez moje serce przelewały się fale jakieś niepojętej radości. Gdy siedzieliśmy, po całym tym intensywnym w dniu z Romanem, w jego samochodzie, Romek spytał czego pragnę. Nie wiedziałem jak ująć w słowa to wszystko co się we mnie działo. Coś wybełkotałem o modlitwie. Roman zaprosił mnie wieczorem do siebie. Czytaliśmy, modliliśmy się. Wreszcie Roman spytał po raz kolejny czego pragnę. Wyznałem wtedy: "Popełniłem wiele grzechów i wciąż trudno mi jest przyjąć, że Bóg przebaczy mi to wszystko." W odpowiedzi Roman przeczytał mi te wspaniałe słowa z 1 Listu Jana 8-9: "Jeśli mówimy, że nie mamy grzechu, to samych siebie oszukujemy i nie ma w nas prawdy. Jeżeli wyznajemy nasze grzechy, [Bóg] jako wierny i sprawiedliwy odpuści je nam i oczyści nas z wszelkiej nieprawości."      
To była ta najważniejsza chwila w moim życiu! Te słowa przemówiły do mnie z mocą. Mogę poświadczyć to z całą odpowiedzialnością, że sam Jezus Chrystus był tam obecny w Duchu i potwierdzał prawdę tych słów w moim sercu. W drodze do domu miałem ochotę tańczyć, śpiewać, skakać. Bóg zrzucił nareszcie ciężar z mojego serca. Na przemian ogarniała mnie radość i odczucie błogiego pokoju. Gdy mama zobaczyła w jakim jestem stanie, wiedziała, że sprawcą tego jest Bóg.
    Nazajutrz zbudziłem się otoczony światłem na zewnątrz i wewnątrz. Uświadomiłem sobie, że nie boję się śmierci, jestem pojednany z Bogiem. Przebywanie wśród wierzących stało się dla mnie największą radością. Rzuciłem się jak w morze, w odkrywanie Królestwa Bożego, modlitwy, głoszenie Ewangelii wprost na ulicy, gdzie śpiewaliśmy pieśni na chwałę naszego Pana Jezusa, rozdawaliśmy literaturę i rozmawialiśmy z ludźmi, chłonąłem Słowo Boże na konferencjach, zjazdach, grupach domowych tworzących się pod wpływem impulsu potrzeby.

  Nagle mój świat się zagęścił od ludzi, wydarzeń, miałem wrażenie że Bóg wyważył zardzewiałe wrota, które wstrzymywały dopływ życia przez 22 lata. Każdego tygodnia, każdego miesiąca moje życie nabierało nowej jakości. Gdy Roman spytał, czy chciałbym przyjąć chrzest, nie zastanawiałem nawet przez chwilę.  W czerwcu 1990 roku, stanąłem wraz kilkunastu moimi siostrami i braćmi nad stawem w Palowicach. Słońce zakryły deszczowe chmury i gdy wchodziłem do wody lunął rzęsisty deszcz, jak gdyby na potwierdzenie zmazania grzechów. Latem wyjechałem na obóz ewangelizacyjny do Przewięzi na Mazurach. Nawrócił się tam chłopak, który wraz z kumplami spędzał wakacje pod namiotami, miał na imię Oktawian. Mieliśmy rozbity duży namiot, gdzie codziennie wieczorem była głoszona Ewangelia. Wielu młodych ludzi słyszało to zwiastowanie, jednak Oktawian w wyjątkowy sposób przylgnął do Jezusa Chrystusa. Gdy jego koledzy wyjechali, on został z nami do końca obozu. Mieszkał wtedy w Gliwicach, mimo tego stał się bliski nam w Mikołowie. Przyjeżdżał, kiedy tylko mógł. Wspólnie podejmowaliśmy spontaniczne akcje ewangelizacyjne. Na ulicy, w pociągu, w autobusach, na targach. Pewnej niedzieli postanowiliśmy pojechać do Gliwic, odbywało się tam jakieś duże wydarzenie organizowane przez kościół katolicki dla młodzieży. Z gitarą i Biblią po pachą usiedliśmy wśród tego tłumu młodych ludzi i zaczęliśmy śpiewać pieśni na chwałę Boga. Wtedy zobaczyliśmy zbliżającego się do nas wysokiego chłopaka o gęstej, czarnej czuprynie, rozciągniętym swetrze, z plecakiem i futerałem z gitarą. Podszedł do nas podśpiewując piosenkę, którą właśnie śpiewaliśmy, zaczęliśmy rozmawiać. Po chwili spod jego swetra wyglądnęła główka białego szczurka, jago wiernego towarzysza. Zaczął opowiadać swoją niesamowitą historię bezdomnego globtrotera. Miał przy sobie apteczkę i parę innych rzeczy potrzebnych do życia i pomagania tym z którymi dzielił los bezdomnego. Zdarzało się, że na różnych dworcach w Polsce, na ulicach leczył biedakom zęby, opatrywał rany, organizował jedzenie. Byliśmy przejęci tam co opowiadał i zastanawialiśmy się co możemy dla niego zrobić. Oktawian zaprosił go do siebie do domu. Skończyło się na tym, że zaproponowaliśmy mu, aby przyjechał do naszego zboru w Mikołowie. W ten sposób Jacek Pikuła na dłuższy czas zakwaterował ze swoim szczurkiem na poddaszu budynku zborowego. Zaczął się wtedy niezwykły okres w moim życiu. Muszę to napisać. Jacku, jeśli kiedykolwiek Bóg sprawi, że będziesz mógł to przeczytać, chcę żebyś wiedział, że jestem Ci wdzięczny za to, że Bóg pozwolił mi Ciebie poznać. Zawdzięczam Ci wiele, bardzo wiele. Dzięki Tobie zrozumiałem ile warta jest dyscyplina, poświęcenie, sumienność, odwaga. Byłeś aniołem, który ruszał nasze sumienia, tam w Mikołowie, nie przesadzam, potwierdzą to ci, którzy to pamiętają. Niech Bóg wspomni to całe dobro, którym się dzieliłeś. 
   
   Dzięki Jackowi poznałem moją żonę! Pewnego dnia, gdy swoim zwyczajem Jacek śpiewał pod rondem katowickim, dwie dziewczyny z Będzina wałęsające się bez celu po Katowicach, przystanęły przy nim słuchając z zaciekawieniem. Jacek śpiewał o Jezusie Chrystusie, Jego zbawieniu i Jego dobroci. Gdy zaczęli rozmawiać okazało się, że niedawno narodziły się na nowo, lub jak to powszechnie jest rozumiane, nawróciły się. Jacek widząc, że nie mają co ze sobą zrobić, wręczył im dwa bilety i powiedział "Jadźcie do Mikołowa, tam spotykają się młodzi ludzie spragnieni Boga". Niewiele myśląc wsiadły w autobus i przyjechały. Tego dnia, gdy wędrowały po Katowicach, miały jeszcze jedno malutkie życzenie - zjeść ciastko z galaretką. W Mikołowie Istotnie wszyscy byliśmy w zborze, nawiasem mówiąc, mam dzisiaj wrażenie, że byliśmy w zborze non stop, zachwyceni Bożym Słowem śpiewaliśmy pieśni. Jedna z tych dziewczyn też umiała grać na gitarze i miała piękny głos. Była to moja przyszła żona, Mariola. Oczywiście na stole stał talerz pełen ciastek z galaretką. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz